Wstajemy długo przed świtem, sen nie chce opuścić ciężkich jeszcze powiek. Za oknem panuje noc. Jeszcze łyk kawy przed wyjściem, ciepła bluza, aparat i wychodzę z pokoju. W hotelowym lobby zbiera się cała grupa, autokar już czeka, miejscowi nie są zdziwieni tym wczesnym wyjściem. Krótki przejazd i wysiadamy wprost w mroczne jeszcze centrum. Sklepy i stoiska jeszcze pozamykane ale miasto szybko budzi się do życia. Mijamy sprzedawcę herbaty, wokół którego już zebrała się grupka mężczyzn pijących ciepły, ożywczy napój z małych kubeczków (kawa w tej części kraju nie jest popularna). Obok mężczyzna sprzedający patyczki z drzewa neem, które posłużą do porannej toalety uzębienia. Kobieta przed którą piętrzą się słupki jednorupiówek, poustawiane po 10. Zamieniam w biegu kilkadziesiąt rupii na drobne, przydadzą się za chwilę. Obok sprzedawcy pojemników na wodę prezentują swoje towary.
Gęstniejący strumień ludzi przesuwa się w kierunku Gangi. Już widać stopnie prowadzące do rzeki, noc powoli zaczyna ustępować porankowi.
Na kamiennych schodach przycupnęły skulone z zimna, zgarbione postacie. Ludzie zawinięci w koce lub opatuleni metrami bawełny. W różnym wieku, ale przeważają ludzie starzy i schorowani. Przed każdym metalowa miska lub wiaderko. Czekają na pielgrzymów, turystów, każdego kto będzie chciał zebrać odrobinę dobrej karmy, wrzuci monetę lub dwie. Oni zyskają szansę na kolejny dzień z ciepłym posiłkiem. Może starczy na herbatę masala a może na jakieś inne drobne potrzeby. My każdą rupią wrzuconą do miseczki, dokładamy dobry uczynek do listy spraw jakie zrobiliśmy w tym wcieleniu. Korzyści mają obie strony. Monety wrzucane do misek uruchamiają poranna kakofonię dźwięków.
Kiedy docieramy nad brzeg jest już prawie jasno, sprawnie przesiadamy się na wysłużone łodzie. Wioślarz siada na końcu łodzi gotowy do pracy, którą jego rodzina wykonuje od pokoleń. Jeszcze tylko dziewczynka z koszyczkiem miniaturowych świeczek ozdobionych maleńkimi kwiatkami, sprawnie przeskakuje z łodzi na łódź chcąc sprzedać jak najwięcej towaru. Kupujemy i nareszcie ruszamy.
Odbijamy od brzegu, słońca jeszcze nie widać. Jesteśmy w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Łódź płynie wzdłuż brzegów, które zapełniają się pielgrzymami przybyłymi tu z całych Indii. Schodzą po ghatach ciągnących się kilometrami w kierunku rzeki, skąd przybyli można łatwo wywnioskować po miejscach w których się znajdują, wszak każdy region kraju ma swoje stopnie prowadzące do wody. Tło stanowią liczne świątynie i pałace maharadżów budowane w sąsiedztwie rzeki.
Pod parasolami siedzą już kapłani czekający na tych, którzy skończą poranną kąpiel w rzece, wspólnie pomodlą się z pielgrzymami w najróżniejszych intencjach. Gdzieniegdzie widać joginów rozpoczynających poranne ćwiczenia. Nad rzeką zebrali się też pracze. Obok nich stosy ubrań i pościeli, jedna sztuka za drugą zwijają w rulony i uderzają w kamienie przygotowane do tego celu, oni też dziedziczą swoją pracę z pokolenia na pokolenie, jak większość ludzi w tym kraju.
Czas oderwać wzrok od osobliwego prania, suszenia, joginów, kapłanów i wrócić do pielgrzymów, właśnie czerwona tarcza słoneczna zaczyna wznosić się do góry. Początek nowego dnia. Pielgrzymi zaczynają wchodzić do wody, mężczyźni w samej bieliźnie, kobiety ubrane w barwne sari. Patrzą z niesamowitą wiarą w stronę słonecznej tarczy. Trzy razy zanurzają się w wodzie rzeki, modlitwom nie ma końca. Hindusi wierzą, że rzeka zmywa złą karmę także z poprzednich wcieleń.
Na maleńkiej łodzi obok nas młody mężczyzna z ogoloną głową i pasmem dłuższych włosów pozostawionych z tyły głowy, na biodrach przepasany białym bawełnianym materiałem. W rękach trzyma niewielki pojemniczek. Przechyla go, z pojemnika wysypuje się wprost do rzeki proch. Żegna się z kimś najbliższym, kto w trakcie swojego życia prawdopodobnie nie odbył pielgrzymki do tego miejsca. To kolejny obyczaj i moralny obowiązek rodziny po śmierci najbliższych, oddać prochy świętej rzece.
Zamyśleni nad sobą zapalamy maleńkie lampki, kupione od dziewczynki, delikatnie układamy je na wodzie, niech płyną a z nimi nasze smutki i problemy, może z niektórymi z nich płyną życzenia, nadzieje.
Nasza łódź powoli dopływa do jednego z wyjątkowych miejsc nad Gangą, Manikarnika ghat, najważniejsze w Indiach miejsce kremacji, jedyne gdzie płomień nie gaśnie nigdy. Hindusi wierzą, że ten ogień zapalił sam Śiwa, najpotężniejszy z tutejszych bogów. Jest to jedyne miejsce w kraju, gdzie kremacje wykonuje się przez całą dobę. W innych miejscach tylko pomiędzy wschodem a zachodem słońca. Codziennie w tym miejscu ogień pochłania setki ciał a prochy trafiają wprost do rzeki. To jedyne w Waranasi miejsce, gdzie stopnie prowadzące do rzeki nie są wyłożone kamiennymi płytami a stosy kremacyjne ustawia się bezpośrednio na ziemi, kolejna tradycja, która trwa w tym kraju od setek lat. Nad Manikarniką unosi się duszący dym. Pali się kilka stosów. Obraz wżyna się w pamięć. Początek dnia i koniec życia. Narodziny i śmierć zamknięte w odwiecznym kręgu. Ortodoksyjni hindusi wierzą, że kremacja w tym miejscu daje szansę na lepsze wcielenie w kolejnym życiu.
W ciszy opuszczamy łódź niedaleko tego miejsca. Wąskimi ulicami starego Waranasi przechodzimy w stronę szerszych ulic, naszego autobusu. Wracamy do hotelu. Dzień rozpoczął się ogromną dawką wrażeń: widoków, zapachów, odczuć. Pozostaną one na długo po tym jak skończy się podróż po Indiach. Jest w tym miejscu jakaś niesamowita magia, która wraca kiedy o nim myślę i teraz kiedy o tym piszę.